Villa de Leyva
13/06/11 Sweet sweet
Ekipa solidarnie budzi się przed 6. Jest niedziela i Cucaita budzi się do życia. Panowie w ponczach na rowerach snują się po miasteczku w sobie znanym kierunku. Ruszamy w poszukiwaniu pożywienia.
Na głównym ( i jedynym) placu obok skromnego kościoła dostrzegamy uchylone drzwi do chyba-piekarni. W środku, siedzących przy stole ludzi. Tam powinniśmy znaleźć coś na śniadanie! Wchodzimy, rozkładamy sobie stolik i krzesełka. Wybieramy sobie po bułce, niektórzy z nas solidnie się najpierw im przyglądając i dokonując wyboru po głębszym namyśle, mając nadzieję, że te przypominające nasze mini bagietki będą podobnie smakowały jak w Polsce.
Niestety, nawet te bułki niewyglądające na słodkie, były słodkie. Zamawiamy jajeczniczkę i kawę. Obie dobre, ale malutkie, zatem u bardzo zdziwionego sprzedawcy zamawiamy jeszcze jedną porcję. Czemu on się tak dziwi? Tak czy siak, to było nasze najtańsze śniadanko- cztery osoby najadały się za 7000 COP.
Najadłszy się ruszamy na szosę celem dostania się do Villa de Leyva. Próbujemy łapać stopa, ale autobus szybko nadjeżdża. Po drodze mijamy plakat mający w swym przekazie zachęcić FARC do zrezygnowania z przelewu krwi. Mamy też pierwszą podczas podróży kontrolę. Funkcjonariusze zaglądają podróżnym do toreb. Nas pomijają.
W sympatycznej Villa de Leyva trafiamy na mini-pochód z okazji święta założenia miasta, szwendamy się po uliczkach i mając w pamięci boskie soki z Peru próbujemy zamówić podobne. Niestety, po raz kolejny pudło. Dostajemy oranżadę z kawałkami owoców za 6000 COP.
Wracamy do Tunja i przez zupełny przypadek trafiamy do najlepszej „restauracji” z rybami w mieście. Znajduje się ona na Calle de Pintor Juan, i gdyby nie zapach i to że akurat ktoś z niej wychodził, nigdy byśmy nie pomyśleli, że za tymi drzwiami jest restauracja! A tak zjedliśmy pyszną trunchę za 18000 COP.