San Gil

13/06/11 Raj

Na dworcu w Tunja wytargowujemy cenę za bilet do San Gil- 18000 COP. Droga prowadzi przez przepiękne wąwozy i pokryte zielenią góry. Tak zawsze wyobrażałam sobie Wietnam. Po 4 godzinach dojeżdżamy.

Jest już ciemno. Naszego gospodarza jeszcze nie ma, ale tłumaczy nam przez telefon gdzie są klucze, taksówkarza zaś instruuje jak dojechać. Instrukcja trwa dosyć długo, ale wtedy jeszcze nic nie podejrzewamy. Wsiadamy i jedziemy.

Bunkrów tu może nie ma, ale też jest... pięknie.

Bunkrów tu może nie ma, ale też jest... pięknie.

Długo nie ujechaliśmy, jak taksówkarz zjechał z głównej drogi. Krzaki. Jeszcze więcej krzaków. Brak zasięgu. Spoglądamy na siebie. Kątem oka dostrzegam, że taksówkarz też jakiś nieswój. Zatrzymuje się. Pytamy w pierwszym napotkanym domu o naszego gospodarza (nie będąc pewnymi jego imienia). Ale chyba wszystko ok, pani każe jechać dalej, to znaczy głębiej w chaszcze. Jedziemy. W pewnym momencie taksówkarz jednak mówi, że dalej nie jedzie. Zatrzymuje się przy chacie. Mając nadzieję, że to właśnie w niej ma być nasz nocleg, dzielimy się na 2 grupy. Jedna grupa z latarkami idzie wymacać klucze we wskazanym miejscu, druga zostaje w taksówce, żeby nie odjechała. Gra miejska znajdź klucze zakończona sukcesem, a zatem, to chyba tu. Tu, to znaczy pośród bujnych chaszczy, z krówkami naokoło.

Zadomowiliśmy się w hamakach, na werandzie w oczekiwaniu na gospodarza, snując opowieści i degustując Gorzką Żołądkową (która miała być dla gospodarza..) i co raz bardziej zakochiwaliśmy się w tym miejscu, gdzieś pośrodku niczego, z dala od ludzi.

Rankiem, kiedy zobaczyliśmy to miejsce w budzącym się do życia słońcu, tylko utwierdziliśmy się w swoich uczuciach. To nic, że nie było zbyt czysto. To nic, że wiernie przez całą noc towarzyszyły nam różne małe żyjątka. Ukryta pośród zieleni chatka wpisała się na mapę moich magicznych miejsc i koniec kropka.

Między ochami i achami przyszło nam jednak z samego rana opuszczać to rajskie miejsce, zarzuciliśmy więc plecaki na grzbiet i, przez chaszcze oczywiście, ruszyliśmy na spotkanie taksówce, która miała nas zgarnąć skądś, skąd chaszcze są już mniejsze.