Barichara
14/06/11 W mieście wielkiej mrówy
Zrzuciliśmy plecaki w przechowalni na dworcu w San Gil i ruszyliśmy do Barichary – sympatycznego, kolonialnego miasteczka. Mniej promowanego niż Villa de Leyva, ale zdecydowanie wartego poświecenia jednego przed- lub popołudnia. Ponieważ i Barichara uchodzi za miejsce ze szlaku gringo, toteż zdziwiliśmy się, że nie spotkaliśmy tam żadnych turystów. W ogóle mało kogo spotkaliśmy – oprócz kilku mieszkańców snujących się leniwie po uliczkach.
I my zatem leniwie, niepośpiesznie posnuliśmy się to tu, to tam, aż trafiliśmy do małego kościółka Santa Barbara, a za nim… rajski ogród z ogrodowymi rzeźbami artystów z całego świata. Warto się im przyjrzeć, choć to roślinność i widok na przepiękny wąwóz robią niesamowite wrażenie.
Pożegnani przez wielką mrówę (Barichara bowiem znana jest bowiem nie tylko ze swoich urokliwych uliczek, ale także z tego, że lokalnym przysmakiem są… mrówki. Yummy), wróciliśmy do znacznie mniej interesującego San Gil.
Eksploracja miasta w poszukiwaniu jakichś ładnych zakątków zaprowadziła nas do brudnej rzeki położonej przy głośnej ulicy. Daliśmy za wygraną i postanowiliśmy przeczekać w ukrytej w podwórzu kafejce tuż przy głównym placu. Wygonieni z niej przez głód w ostatniej chwili przed burzą, choć już zmoczeni, dotarliśmy do restauracyjki, w której przy świecach (z braku prądu z powodu burzy) skosztowaliśmy rybkę.
Taksówką za 350 COP udaliśmy się do położonego poza miastem dworca, który też pogrążony był w ciemnościach. Z pewnym względów było to nam nawet na rękę, gdyż chcieliśmy się przebrać i ogarnąć, ale przyszło nam to robić w świetle, bo prąd wrócił zanim przystąpiliśmy do czynności.
I zupełnie niepotrzebnie się spieszyliśmy, bo nasz autobus przyjechał spóźniony o jaką godzinę. W międzyczasie w kierunku Santa Marty odjechały dwa inne innych przewoźników, więc zaczęliśmy żałować, że wybraliśmy Brasilea (55000 COP). Siedzenia też nie przypominały semi-camy (pół-leżanki).. no może ćwiatk-camy..